Jej smętny wzrok sięgał gdzieś wysoko w przestworza między leniwie brnące chmury, wyszukując przebłysków szarego nieba. Nie pamiętała, kiedy widziała je po raz ostatni. Wydawało się to tak dawno temu, jakby minęły lata, a ona przecież wciąż miała swoje siedemnaście wiosen. Ale cóż mogła na to poradzić, pora zimna w Shayanti zawsze jej się tak dłużyła. Brakowało jej przyjaciół, z którymi spędzała przyjemną porę gorącą, przesiadywania do późnych, jasnych wieczorów, łapania owadów w stare, bezużyteczne już firanki. Tutaj w podziemnych pałacach była sama, jedynie ze swoim nauczycielem i oswojonym dwa lata temu oszynkiem. Jego puszyste, brązowe futro było jedyną ciepłą rzeczą w tych kamiennych katakumbach. Ale oszynek wciąż pozostawał częściowo dziki i większość czasu wolał spędzać w dziczy, samotnie, przemykając bezszelestnie między powykręcanymi pniami wierzbowców. Dziewczyna tęskniła za jego spłaszczoną, owalną z przodu mordką, ale nie chciała mu się narzucać. Bestia pozostawała bestią, nawet po wyjęciu z natury. Tak mawiał jej nauczyciel.
Gdy pierwsze krople dotknęły jej idealnie trójkątnych, zwierzęcych uszu, postanowiła wreszcie wstać i wrócić między skały. Mały ogródek, jaki urządziła sobie na dachu podziemnych pałaców, był przyjemną odskocznią od szarej rzeczywistości, z którą musiała się codziennie mierzyć. Nawet sukienka, długa, wyszyta idealnie na wymiar, by przylegała do ciała i nie krępowała ruchów, miała barwę wyschniętej ziemi. Na tle żyznej gleby ogrodu wydawała się nieprzyjemnie spłowiała i nudna dla oka. Wyhaftowane gdzieniegdzie białe gwiazdy wcale nie dodawały jej uroku, choć degunica tak bardzo na to liczyła. Suknia studentki wciąż pozostawała tym samym prostym odzieniem, teraz tylko z imitacją nieba zaznaczoną od niechcenia niewprawną ręką.
Dziewczyna wróciła do pałaców jeszcze zanim deszcz rozpłakał się na dobre, zalewając wszystko dookoła niczym niebiański potop. Po tej ulewie nie pozostanie ani skrawka suchej ziemi, na której będzie można przysiąść i pooglądać zasnuty białymi olbrzymami nieboskłon. Szkoda, to było jedyne ciekawe zajęcie w tej nędznej imitacji królewskich korytarzy. Nawet nauka tutaj nie sprawiała tyle przyjemności, bo nie spotykało się tu przypadkowych przechodniów, na których można było wyciąć mały, nieszkodliwy, magiczny żarcik. Degunica westchnęła. Wciąż pamiętała, jak przefarbowała włosy pewnej arystokratki na żywy zielony przypominający rosnącą akurat rzęsę wolną. Do dzisiaj był to jej ulubiony kawał, po którym musiała jednak przez tydzień sprzątać w domu arystokratki. Przyniosła wtedy do swojego osobistego kufra trzy bogato zdobione bransoletki oraz naszyjnik z najprawdziwszym szafirem. Ten ostatni postanowiła ubrać na dzień ślubu, o ile owy kiedykolwiek nastąpi. Po prostu uważała, że ciemny szafir idealnie pasował do jej jasnego futra o barwie trocin z wycinki drzewa. Tak porównywała swoje kolory. Całkowicie się nie myliła.
Zanim zdążyła dojść do biblioteki, tuż przed nią wyrosła drobna sylwetka profesora Aliopa, jej osobistego, zaufanego, chociaż bardzo surowego i wymagającego nauczyciela. Jego twarz, napiętnowaną wieloma dniami nieświadomej głodówki podczas pochłaniania wiedzy, wykrzywiał grymas złości. Wyglądało to dość groteskowo w parze z ilością zmarszczek, które pojawiły się o wiele za wcześnie przez nadmierne korzystanie z wyczerpującej magii, oraz z małymi, przymrużonymi oczkami, przypominającymi bardziej dwie czarne kulki z białą obramówką niż faktyczne narządy wzroku. Tylko szeroki nos, osadzony na szczycie ruchliwego, kocio wyglądającego pyszczka, został oszczędzony przez nieubłagany czas. Młoda studentka wiedziała jednak, że nie potrwa to długo.
– Venture, spóźniłaś się! – Aliop zaskrzeczał swoim zmęczonym latami nauczania głosem. Ktoś z zewnątrz pewnie miałby problem z wzięciem biednego starca na poważnie, ale Tura darzyła swojego profesora ogromnym szacunkiem i nie ośmieliła się nawet uśmiechnąć. To nie był odpowiedni moment. – Znowu pewnie zasiedziałaś się w tym swoim ogrodzie! Pozwoliłem ci go założyć, żebyś miała zajęcie w wolnych chwilach, a nie żebyś unikała lekcji, rozumiesz?
– Co mogę poradzić, chmury to zbyt kuszący widok po spędzeniu prawie całego dnia w tej norze. – Degunica rozłożyła przepraszająco ręce, jednocześnie próbując uniknąć patrzenia bezpośrednio w oczy opiekunowi. Czuła, że na jej twarzy pojawia się ognisty rumieniec wstydu i nie mogła nic na to poradzić. To była jej wina, musiała to przyznać.
Profesor zamruczał coś pod nosem i odwrócił się na pięcie, żeby wrócić do obszernej, oświetlonej kolorowymi latarniami biblioteki. Jego niski wzrost i przygarbiona postura sprawiały, że przypominał szczura, trochę ohydnego i odtrącającego, ale jednak o dobrym sercu. Ogon, częściowo już łysy, ciągnął się za wątłym ciałkiem po ziemi, nie zważając na wszelkie stojące na drodze przeszkody, takie jak wystające płytki w podłodze. Szczoteczki na końcówce, dumy wszystkich szanujących się degunów, praktycznie już nie było. Pozostały tylko pojedyncze, dłuższe włosy. Jedyna rzecz, jakiej Venture współczuła swojemu nauczycielowi, szczególnie biorąc pod uwagę jej własną szczotę, niezwykle grubą i aksamitną w dotyku, o którą dbała lepiej niż niejedna dama dworu.
W bibliotece kamienie do nauki zostały już ułożone, czekając na nieszczęsną, wciąż zajętą marzeniami studentkę. Wibrowały od mocy, jaką zostały obładowane jeszcze przed chwilą, co dziewczyna wyczuwała bez problemu. Nauczyła się aury i jej właściwości już dawno temu, kiedy jeszcze była małym, okrągłym szkrabem. Poza dobrze znanym uczuciem zdawała się też wychwytywać dziwny wewnętrzny niepokój, jakby w którymś z kamieni czaiło się coś obcego, gotowego zabić w każdym momencie. Stanęła obok Aliopa pośrodku wszystkich kamieni.
– Każdy z tych kamieni został obdarzony własną Cząstką, stając się wyczuwalnym obiektem – zaczął profesor. – Jeden jednak został wypełniony specjalną Cząstką świadomości, zmieniając się przez to w idealne narzędzie do podsłuchiwania rozmów i wyłapywania przechodzących obok czarodziei. Spróbuj go znaleźć – rozkazał.
Venture zamknęła oczy, skupiając się na wypełniającej ją aurze i Cząstkach głazów dookoła. Mogła wyczuć obce, nieznane jej jeszcze drgania aury, choć nie potrafiła stwierdzić, z którego kamienia się wydobywają. Nauczyciel stał tuż obok, promieniując najsilniejszą energią, z jaką dziewczyna miała okazję się zetknąć. Nie dziwiło jej to, zdążyła się przyzwyczaić, a nawet nauczyć się izolować ten czynnik od pozostałych bodźców. Nigdy nie powiedziała o tym starszemu czarodziejowi ani on jej tego nie tłumaczył, ale podejrzewała, że była to zdolność naturalnie zdobywana przez wszystkich adeptów magii. Tak jak uczymy się ignorować własny nos, kiedy jesteśmy jeszcze bobasami.
W końcu, machając dookoła rękami jak antenami do energii, wyczuła źródło silnych zaburzeń. Czuła je gdzieś z tyłu, za plecami, pomiędzy silnie naładowanym kamieniem a będącym kiedyś żywym drzewem biurkiem. Odwróciła się, wciąż nie patrząc i wycelowała palcem w charakterystyczne miejsce.
– Tak, dokładnie – pogratulował jej Aliop, wtedy dopiero otworzyła oczy. – Zauważyłaś, że ten kamień nie czuje, jak kamień? Ma zupełnie inną aurę. Tak właśnie działa Cząstka świadomości i z tego względu jest o wiele trudniej wyczuwalna, niż zwykła. Czujesz, że coś jest, ale nie potrafisz tego nazwać. Rozumiesz?
Dziewczyna kiwnęła w milczeniu głową, pochłaniając przekazywaną wiedzę niczym gąbka. Lubiła wykłady z profesorem, lubiła jego zupełnie pozbawioną koloru szatę, zbyt długą na niego, ale za to ładnie szeleszczącą po kamiennej posadzce. Lubiła jego żywotne ruchy, intensywną gestykulację, które przywodziły na myśl raczej kogoś mającego na karku tylko dwie dekady, a nie ponad sześć. Nie wyobrażała sobie nauki z innym mistrzem magii Oka. Prawdopodobnie wtedy nie uczyła by się tak szybko i sprawnie, jak następowało to teraz. Zdaniem Aliopa była to zasługa jej rzadko spotykanego talentu. Jej zdaniem, wszystko zawdzięczała jego zrozumiałym wykładom.
Przez kolejne pół godziny czarodziej tłumaczył jej, na czym polegała Cząstka świadomości, jak ją wyczuwać oraz jak nią obdarowywać przedmioty martwe. Lekcja wcale nie należała do tych trudnych, a właściwie Cząstki stanowiły ulubiony temat Tury, którego nigdy, wbrew przekonaniom starca, nie chciała by ominąć. Zwyczajnie uważała za ciekawe, w jaki sposób można wyjąć z siebie kawałek własnej aury i podarować go kawałkowi sznurka albo polnemu kamykowi, żeby w ten sposób wykorzystywać je do większych i bardziej skomplikowanych zaklęć lub zwyczajnie przechować część siebie i swoich wspomnień na później. Albo się ich pozbyć. To też była intrygująca opcja. Taka idealna do traumatycznych przeżyć, jakie mogły na nią czekać w przyszłości.
Niestety czas spędzany na nauce o Cząstkach mijał niespodziewanie szybko i wkrótce profesor Aliop odprawił ją z biblioteki niecierpliwym ruchem dłoni. Venture miała teraz znowu kilka godzin dla siebie zanim rozpocznie się lekcja o zaklęciach. Zostawiła swojego uwielbianego nauczyciela w samotności, tak jak najbardziej to lubił i udała się do komnaty balowej, największej sali podziemnych pałaców. Wszystkie przedmioty, jakich potrzebowała do zaplanowanej aktywności, miała już przyszykowane na miejscu.
Kiedy dotarła do komnaty, jej pierwszą czynnością była zmiana butów ze skromnych pantofelków na wygodne, zbójeckie kozaki. Obcierające buciki stanowiły jedyną część garderoby, jakiej dziewczyna szczerze nienawidziła i zrobiłaby wszystko, żeby mistrz pozwolił jej nosić cokolwiek innego. Mogłaby nawet chodzić boso, byleby nie musieć zakładać już na nogi tych łusek z wątpliwej jakości skóry. Niestety, profesor nie należał do osób uległych i na wygodę mogła sobie pozwolić tylko w samotności komnaty balowej. Zdążyła się przyzwyczaić, szczerze mówiąc.
W komnacie oświetlonej lampionami przeróżnych kolorów czekały na nią oprócz butów skrzynie pełne zużytych i nikomu nie potrzebnych tkanin. Uprosiła Aliopa, by pozwolił jej je tu przetransportować jeszcze długo przed porą zimną, żeby miała zajęcie w trakcie czekania na powrót do miasta. Prawdopodobnie nauczyciel zgodził się na to tylko po to, żeby mieć święty spokój, ale było to jej ostatnie zmartwienie. Najważniejsze, że mogła się czymś zająć.
Wyciągnęła na kamienną posadzkę całą zawartość pierwszej skrzyni, przy okazji przeglądając każdy z lnianych kawałków. Niektóre z nich były tak szare jak jej sukienka lub strój czarodzieja, jednak zdecydowana większość posiadała intensywne, nieco tylko wyblakłe barwy, co uradowało serce degunicy. Mogła z nich wyszyć przeróżne rzeczy, takie jak zabawki dla swojego ukochanego oszynka Nika, jaskrawe koce do zakrycia nudnych ścian własnej sypialni albo nawet przy odrobinie szczęścia nowe sukienki, w których mogłaby nocą tańczyć wzdłuż zimnych korytarzy niczym nierzeczywista zjawa tych pałaców. Możliwości było wiele, wystarczyło znaleźć odpowiednie tkaniny.
Grzebała uparcie w wielkich skrzyniach, długie, niesforne włosy wciąż odganiając na plecy. Te włosy, choć czasem denerwowały, stanowiły jej drugą dumę zaraz po gęstej szczotce na ogonie. Nieco tylko jaśniejsze od futra, w słońcu mieniły się kilkoma odcieniami, przypominając rosnące jeszcze na polu zboże, jak to romantycznie Venture lubiła określać. Lubiła też się nimi chwalić, chociaż czasem żałowała, że nie umie spinać ich w praktyczny kok. No patrzcie, tyle już potrafiła, a ta jedna umiejętność wciąż pozostawała poza jej zasięgiem. Zapewne tak to wygląda dla wszystkich dziewczyn wychowywanych przez częściowo łysych starców.
W zimnej, kamiennej, praktycznie zupełnie pustej sali spędziła cały swój wolny czas, jaki został jej podarowany. Szyła, pruła, przymierzała, starając się stworzyć jak najwygodniejszą sukienkę. Postawiła na niebieskie odcienie, mając nadzieję, że będą pasować do jej rzecznych oczu. Nie miała nigdzie lustra, żeby to przetestować, dlatego oddała się w łut szczęścia. Być może będzie wyglądać wystarczająco ładnie, że w końcu zostanie zaproszona na prawdziwy bal, zamiast włóczyć się po tych nieszczęsnych podziemiach, które z braku lepszej nazwy nazywała domem.
Wkrótce nadeszła pora kolejnej lekcji i dziewczyna, chcąc nie chcąc, musiała rzucić swoje zajmujące zajęcie. Tym razem nie chciała się spóźnić, drugiego razu Aliop by jej nie wybaczył.
Pospieszyła z powrotem do biblioteki, suknię wcześniej chowając do skrzyni. Wątpiła, żeby profesor w najbliższym czasie zajrzał do komnaty balowej, jednak wolała nie ryzykować. Wciąż pamiętała, jak znajdując butelkowo zieloną sukienkę w szafie dziewczyny, wściekły mistrz spalił ją na miejscu, a degunicę na pół dnia zamknął w znienawidzonym schowku na słoiki. Tam trafiało się tylko za bardzo złe przewinienia. Tura i tak miała szczęście, że nie została tam na noc.
Kolejna lekcja, zaklęcia Oka, trwała o wiele dłużej i choć wciąż napominało się tu o Cząstkach, była o całe cztery nieba nudniejsza. Venture nie znajdowała żadnej przyjemności w oddawaniu Cząstek aury martwym przedmiotom i kładzeniu na nich zaklęć ożywiających lub biernych, z których pomocą można było spalić kartkę papieru na odległość. Podobno bardzo dobre do ukrywania sekretów przed niechcianym wzrokiem. Uczennica nie potrafiła stwierdzić, nie miała sekretów. Nie wolno jej było.
– Spłoń w popiół! – wyszeptała po raz setny, skupiając się na płomieniu trawiącym Zumrze winną książkę. Nastąpił miniaturowy wybuch, po czym na miejscu spisu rodzajów mebli pojawił się mały, czarny stosik. Stół pozostał szczęśliwie nieuszkodzony.
– Dobrze – pochwalił ją mistrz czarodziej. – A teraz każ tamtej lampie się rozkołysać. – Wskazał na starą, metalową lampę z błękitnym ogniem w środku.
– Co? Po co? – oburzyła się Tura, jednak od razu zarumieniła się na twarzy, speszona.
– Niektóre bestie są wrażliwe na światło. Ruchoma lampa gdzieś pod sufitem powinna je rozkojarzyć i dać ci czas na ucieczkę – wyjaśnił nauczyciel cierpliwie, wcale nie przejmując się wybuchem swojej podopiecznej.
Venture kiwnęła ledwo zauważalnie głową, następnie skupiając się na wspomnianym źródle światła. Posłała w metalową ramę swoją Cząstkę. Poczuła, jak ta wtapia się w zimną powierzchnię, rozlewa po niech, powiększa, aż w końcu nabiera w pełni jej kształtów i właściwości. Po tylu latach to uczucie wciąż pozostawało nieprzyjemne i przyprawiało o dreszcze. Wolała przedmioty, w których tliła się jeszcze jakakolwiek garstka życia. Nawet takiego z zewnątrz.
– Zakołysz – szepnęła do lampy, a raczej Cząstki, która przybrała jej kształt. Nieistniejący podmuch wiatru zaatakował wiszący przedmiot, huśtając nim na boki. Sznur zaskrzeczał z bólem, ale się nie zerwał. Za to płomień w środku zgasł.
– Za mocno. Zapłoń! – za rozkazem profesora błękitny ogień zaświecił się ponownie. – Nie bądź taka agresywna w stosunku do tak małego przedmiotu jak lampa. Nie chcesz jej zniszczyć, chcesz nią pohuśtać. Jak sztucznym pająkiem przed nosem panny dworu.
Dziewczyna zachichotała na to żartobliwe, aczkolwiek bardzo trafne i dużo tłumaczące porównanie. Ponownie całą swoją uwagę poświęciła lampie, wysłała do niej kolejną Cząstkę, bo tamta zdążyła do niej wrócić i wydała rozkaz ponownie. Tym razem ruch był na tyle delikatny i gładki, że ogień w środku metalowej ramy pozostał na swoim miejscu, a sznur nawet nie pisnął. Venture, widząc to, wypięła pierś z dumą.
– Widzisz? Potrzebujesz tylko dobrej motywacji!
Degunicę rozśmieszyła ta kąśliwa uwaga, która nie mogła być bliżej prawdy. Wizja żartów zawsze stanowiła jej ulubiony cel w nauce i dopóki jakieś zaklęcie nie mogło znaleźć zastosowania w niegroźnych psikusach wyrządzanych arystokracji, wyuczenie się go stanowiło długi, mozolny, a przede wszystkim zwyczajnie nudny proces. Tak było z czarami powiązanymi z ogniem. Tura nie chciałaby nigdy nikogo spalić albo uszkodzić, więc opanowanie takich zaklęć jak "Spłoń" czy "Zapłoń" szło jej z trudem i do dzisiaj była w stanie je wykonać tylko na łatwopalnych przedmiotach, takich jak papier.
Ćwiczyli jeszcze trochę, a kiedy już profesor miał ją odprawić machnięciem wychudzonej dłoni, w drzwiach pojawił się jedyny zwierzak z prawem wejścia do podziemnych pałaców. Oszynek Niko.
Zwierzak sięgający średniemu degunowi do kolan rzucił się na swoją ukochaną przyjaciółkę, przewracając ją na podłogę z niemałym impetem. Dziewczyna tylko się śmiała, przytulając długowłosego oszynka i dając się lizać po twarzy. Zwierzę miało wielki jęzor, więc dość szybko była mokra. Wcale jej to nie przeszkadzało. Aliop z kolei odsunął się kawałek z przestrachem, żeby nie zostać potrącony przez zadowoloną kulę futra i mięśni, o krótkim, sterczącym zawsze do góry ogonie i pysku tak płaskim, jakby nieszczęsny psopodobny miał kontakt ze ścianą trzeciego stopnia i już mu to zostało. Oszynki były o tyle dziwaczne, że zamiast dostosowywać zęby do tej krótkiej paszczy, pozwalały im rosnąć poza nią, przez co przodozgryz był cechą gatunkową. Ziemiście brązowe futro z zielonymi odrostami przypominającymi mech i liście również.
– Oj, Niko, tak bardzo się za tobą stęskniłam! Nawet nie wiesz, jak tu nudno było bez ciebie przez te ostatnie dwa dni! Myślałam, że oszaleję i zacznę gadać do cieni! Do cieni, rozumiesz? Może jeszcze bym im próbowała Cząstkę dać! – młoda czarodziejka próbowała mówić między liźnięciami wesołego stwora, nawet jeśli nie szło jej to za dobrze.
Gdy tylko przyjemności zostały wymienione, a każdy centymetr twarzy degunicy został pokryty lepką śliną, para przyjaciół wybiegła z biblioteki i puściła się pędem przed długie, proste korytarze podziemi, śmiejąc się lub szczekając w zależności od gatunku, do jakiego należeli. Mistrz magii Oka spojrzał za nimi, sam się uśmiechając. Szybko jednak kłujący ból w głowie starł mu siłą ten uśmieszek z degunowego pyska.
Starzec oparł się o biurko, na którym cały czas zalegała kupka popiołu ze starej, niepotrzebnej książki, chwytając się za skronie. Znał ten ból doskonale, znał jego znaczenie i przez to jego stare, zmęczone serce wypełnił strach. Przede wszystkim strach o młodą Turę.
– Kończę się – wyszeptał sam do siebie, siadając w wielkim, wygodnym fotelu. Jego drobne ciało od razu się w nim zatopiło. – Kończę się, a Venture ma jeszcze sporo nauki przed sobą. Nie mówiąc o tym, jaka jest młoda. Nie mogę jej zostawić samej, ale... wychodzi na to, że nie mam wyboru. Och, ty stary draniu Aliopie, cóż żeś myślał, przygarniając dziecko w tym wieku?
Przypomniał sobie dzień, w którym właściwie się poznali. Deszcz dudnił o dziurawy dach ruiny domu, jaką w tamtym czasie zamieszkiwał. Nie sądził, że ktoś go może odwiedzić, więc siedział przed rozpalonym ogniskiem w wyniszczonych szatach adepta magii zamiast właściwego mistrza, jakim był. Wtem nagle, gdzieś spomiędzy szumu wody, wyłoniło się pukanie o drzwi. Stary Aliop, będąc mimo wszystko dobrze wychowanym mężczyzną, wstał i je otworzył. Przed nimi stała przerażona, całkowicie przemoknięta para z małą dziewczynką śpiącą w bezpiecznych rękach matki. Od razu błagali czarodzieja, by ją przygarnął, by się nią zajął, bo posiada wielki talent, ale za ten talent chcą ją zabić. Aliop nie chciał wtedy pytać, co się stało, byli zbyt roztrzęsieni. Postanowił później spróbować szczęścia z tą dziewczyną, o ile cokolwiek zapamiętała.
Nigdy nie pożałował tej decyzji. Znaczy się, nigdy, aż do teraz, kiedy jego talent zaczął przewyższać ciało i słodka Venture, zbyt młoda, żeby sama się sobą zająć, zostanie niedługo bez opiekuna. Ta myśl była przerażająca, ale niestety prawdziwa. Jeśli on szybko nie znajdzie dla niej innego domu, innego mistrza, mała straci ogromną szansę na szczęśliwe życie.
– Pozostaje tylko jedna opcja. Oby Tura nie miała mi tego za złe – powiedział smutno, sięgając po zwój papieru i czysty, niezwykle drogi atrament, którym posługiwali się tylko i wyłącznie mistrzowie magii Oka.
Szczęśliwie miał dobrego i zaufanego przyjaciela jeszcze z czasów akademii, z którym regularnie korespondował. Wystarczyło napisać ładnymi słowami prośbę, a on na pewno zajmie się dalszym wychowywaniem i nauczaniem dziewczyny. Być może zdąży nawet przyjechać jeszcze zanim Aliop będzie musiał przyznać się Turze, że nie czuje się najlepiej. Oby do tego nie doszło, broń Zumro!
Spojrzał na swoje dzieło, czytając je jeszcze kilka razy przed wysłaniem. Nie chciał przekazywać za wiele informacji w razie, gdyby list trafił do niepowołanej osoby. Kiedy już się upewnił, że wszystko jest w porządku, napełnił kartkę swoją Cząstką.
– Leć – wyszeptał prosto do niej. Kawałek papieru zwinął się w kształt ptaka i zaczął trzepotać małymi, delikatnymi skrzydełkami, wzlatując samoistnie w powietrze. Cudo nauki magicznej wyleciało przez otwór wentylacyjny prosto w deszcz, który teraz już nie był mu groźny.
Aliop westchnął głęboko i wyszedł wreszcie z biblioteki, nie strzepując nawet kupki popiołu z biurka. Takie rzeczy często przydają się na przyszłość, a on już miał plan, jak może to wykorzystać w nauce Venture.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyjść może na szalejący na powierzchni huragan, tak jak to robił za młodu, jednak stwierdził, że nie zrobi to dobrze na jego zmęczone, starcze kości. Zamiast tego udał się do ciepłej kuchni, gdzie mógł się rozgrzać i przygotować wspólną kolację dla ich samotnej dwójki. Po drodze zastanawiał się, z czym należało zrobić naleśniki, żeby Niko tak chętnie ich nie ukradł ze stołu tak jak zdarzyło się to ostatnim razem. Może jednak zamiast naleśników omlety będą lepszą opcją. Tura przynajmniej będzie miała okazję szczerze z całego serca ponarzekać, że znowu musi jeść to samo, nawet jeśli ostatnio omlety były dwa tygodnie temu.
W tym czasie wesoła Venture pokazywała swoją niedokończoną sukienkę zaufanemu przyjacielowi, który nawet gdyby chciał, to nie mógł nic powiedzieć profesorowi.
– I co myślisz, Niko? Będzie na mnie pasować? A jest ładna? – zadawała mnóstwo pytań, na żadne nie spodziewała się usłyszeć odpowiedzi. – Zamierzam ją założyć na bal, wiesz? Taki prawdziwy, z książętami, królewnami i hrabiami! Znaczy, oczywiście, jeśli mnie ktoś zaprosi. Dama nie powinna udawać się sama na takie wydarzenie, ale o tym już ci mówiłam. Poczekam, aż jakiś przystojniak do mnie zagada na ulicy, widząc taką ładną kobietę jak ja i zapyta, czy nie zechcę pójść z nim na bal. – Degunica zaczęła kręcić się dookoła, jakby tańczyła, suknię wciąż trzymając w rękach. – A ja mu wtedy figlarnie odpowiem, że nie wiem. A on wtedy mnie zacznie prosić i błagać, i dopiero wtedy uśmiechnę się pobłażliwie, i się zgodzę. Faceci to lubią, wiesz? Takie nieprzystępne kobiety. Wystarczy tylko trochę poudawać. Chociaż ja pewnie rozpłynę się ze szczęścia i tyle ze mnie będzie!
Tura upadła na podłogę, śmiejąc się głosem przypominającym dzwonki na wietrze. To było z kolei określenie Aliopa, który uważał, że uczennica ma nieco niższą tonację niż większość dziewczyn w jej wieku, ale to nawet do niej pasowało. Przynajmniej nie była taka denerwująca, kiedy się chichotała pod nosem z różnych żartów robionych na zdezorientowanych mieszkaniach wioski, w której spędzali porę ciepłą. Ona sama nie potrafiła dostrzec różnicy.
Dokończyła szycie w towarzystwie Nikiego, dodając do sukni wiele różnych akcesoriów, które według niej wyglądały najładniej na niebieskiej tkaninie, po czym udała się na obchód po podziemnych pałacach. Chciała sobie znaleźć jeszcze jakieś ciekawe zajęcie, zanim zostanie dzwonkami przywołana na kolację. Tu w podziemiach było naprawdę nieznośnie mało do roboty i tego niestety nie dało się ominąć nawet skrzyniami wypełnionymi barwnymi tkaninami. Spacerowała wśród ciemnych, marnie oświetlonych korytarzy, wygodnymi kozakami stukając miarowo o kamienną posadzkę. Przypominało jej to muzykę, więc wkrótce zaczęła nucić i śpiewać znane sobie pieśni w rytm wybijany twardymi podeszwami. Nikiemu najwyraźniej nie przeszkadzały te piosenki, gdyż cały czas skakał dookoła, po podłodze, po ścianach, nawet w ataku euforii próbował przeskoczyć swoją przyjaciółkę, co ta sprytnie uniknęła, zginając się wdzięcznie w pół. Oboje roześmiali się w językach swoich gatunków. Zaraz po tym Venture rzuciła się sprintem, bez problemu nadążając za biegnącym tuż obok czteronożnym zwierzakiem. Wielu by powiedziało, że jest niezwykle szybka. Jej wydawało się to przeciętną prędkością.
Po korytarzach przebiegło echo małych dzwonków, wesołym tonem wołających na kolację. Dziewczyna zmieniła buty i udała się do jadalni, gdzie na stole już oczekiwały smakowite omlety. Posiłek przebiegł w miłej atmosferze, o dziwo nawet całkiem spokojnie, mimo że Niko cały czas węszył dookoła, czekając tylko na okazję, żeby zwędzić jakiś smakowity kawałek. Wszyscy byli pogodni, padały przyjacielskie żarty, a oszynek wyjątkowo dostał własnego mięsnego omleta, za co nie omieszkał podziękować gospodarzowi solidnym liźnięciem. Czarodziej z udawanym obrzydzeniem strzepał ślinę z ręki, co rozśmieszyło siedzącą naprzeciwko Turę jeszcze bardziej. Nagle jednak mistrz spoważniał, piorunując podopieczną wzrokiem.
– Venture, istnieje ważna sprawa, o której powinnaś wiedzieć – zakomunikował. Dziewczyna wyprostowała się w krześle, strzygąc chcąc nie chcąc uszami do swojego nauczyciela. – Za niedługi czas przyjedzie odwiedzić nas mój stary znajomy z czasów akademii. Jest mistrzem, tak jak ja, choć jest o dobre dwadzieścia lat młodszy. Będzie cię uczyć magii Oka.
– Ale tylko dodatkowo, tak? Nie zastąpi mi ciebie, prawda? – przestraszona degunica wstała na równe nogi, pochylając się w stronę ukochanego profesora. Oczywiście, że przeraziła ją wizja opuszczenia jedynej rodziny, jaką posiadała. Trudno będzie ją przekonać do zmiany zdania.
Aliop zasępił się, uciekając wzrokiem na talerz. Tura to zauważyła. Jej zaufany opiekun coś przed nią ukrywał. Po chwili ciszy starzec ponownie zabrał głos.
– Nie, nie zastąpi. Po prostu podróżował. Wie więcej ode mnie. A teraz idź już spać, jutro z rana będziesz musiała sprawdzić swój ogród, czy przetrwał deszcz.
Venture skłoniła głowę i udała się do pokoju sypialnianego zgodnie z zaleceniami. Po głowie dudniły jej różne myśli, dziwnie czuła się z informacją, że nie tylko Aliop będzie ją uczył, ale też jakiś jego przyjaciel, który jest na dodatek dużo młodszy od niego. Nie będą już sami w tych kamiennych katakumbach, teraz będzie ich czwórka. O ile ten obcy mistrz zaakceptuje towarzystwo oszynka. Jeśli nie, to ona odchodzi do lasu razem ze swoim ukochanym zwierzakiem.
Przebrała się w całkowicie białą koszulę nocną i położyła do miękkiego łóżka, tak wielkiego, że mogłoby na spokojnie spać w nim pięć osób, a miejsca wciąż byłoby pod dostatkiem. Ulubiony oszynek wskoczył za nią, układając się tuż obok. Zasnęła przytulona do miękkiego, puszystego futra.
Młodej czarodziejce śniły się obrazy. Malowidła nakreślone ręką znakomitego artysty, zakochanego w dzikiej i nieposkromnionej naturze Shayanti, jaka kryła się gdzieś daleko od często używanych dróg i ścieżek. Zielone, rozśpiewane lasy, pełne wielokolorowych kwiatów, gdzie zwierzyna bez strachu przemykała między kiwającymi się w rytm wiatru drzewami. Jeziora odbijające błękit nieba niczym lustra zakopane częściowo w ziemi przez nieznanego olbrzyma, z rybami wyskakującymi z tafli, by nacieszyć się letnim słońcem. Barwne, rozległe łąki, na których pasą się całe rodziny atroasów, pokazując dumnie wielkie, porośnięte mchem i bluszczem poroża, ich małe w tym czasie baraszkują w niewielkich grupkach, próbując się nawzajem prześcignąć w wymyślonych wyścigach. Chmury, najprawdziwsze chmury, białe, puszyste olbrzymy, wykorzystane przez słońce jako płótna do niezrozumiałych obrazów w samych niebieskich i fioletowych odcieniach, przypominające poniekąd podniebne żaglowce boskich istot.
Wśród tych niesamowitych dzieł sztuki wyróżniało się jedno, napawające niepokojem, zmieniające przyjemny sen w istny koszmar. Na zbyt dużym i poszarpanym płótnie czerwień wylewała się z czar, ściekała z drzew, barwiła wedle własnego uznania zwiędłą, zupełnie martwą trawę. Pośrodku tej nieznośnej czerwieni, krwi wyciekającej z każdego centymetra przerażającego obrazu, stała szara, pozbawiona kolorów postać. Posiwiały starzec o ogonie bez szczotki wyciągał rękę w stronę młodocianej dziewczyny, niemym wzrokiem błagając o pomoc. Venture chciała tam sięgnąć, pomóc swojemu nauczycielowi, ale zanim zdążyła w ogóle się ruszyć, krwista ciecz wyciągnęła macki w stronę zgarbionej sylwetki, pokrywając ją powoli swoją znienawidzoną barwą. Aliop szarpał się i rzucał, próbował zrzucić z siebie ucieleśnienie śmierci, jednak posoka nic sobie nie robiła z tych marnych starań osłabionego ciała. Oblepiła go ciasno, wpływała do wnętrza wszystkimi możliwymi otworami, jakie znalazła, aż w końcu biedny mistrz zaczął nieprzyjemnie puchnąć, wrzeszcząc w niebogłosy, dopóki pozwalały mu na to struny głosowe. Tura wiedziała, co wydarzy się dalej, chciała ze wszystkich sił odwrócić wzrok, jednakże jakaś niewidzialna siła zmuszała ją do patrzenia. Czarodziej przypominał już pękaty balon, nie mógł więcej krzyczeć, jego rozmiary powiększyły się dwukrotnie. Wkrótce, na kształt bańki, rozprysł się na tysiące maleńkich, mięsnych, czerwonych niczym rubin kawałeczków.
Dziewczyna obudziła się gwałtownie, zalana zimnym potem. Nie miała sił ani ochoty podnieść się ze swojego miejsca, nie mogła pobiec do swojego opiekuna, sprawdzić, czy nic mu się nie stało. W klatce piersiowej czuła ból, jakby czerwona ciecz wypełniała również ją. Niko się nie ocknął, nie miał pojęcia, co jego przyjaciółka właśnie przeżywała. Ona sama nie była pewna. Paraliżujący strach powoli mijał, dając zająć swoje miejsce innym emocjom, jakie zawsze wiązały się z koszmarem. Dezorientacja, smutek. Rozpacz. Świadomość mijania. Przerażające czynniki, które co noc wracały do niej jak potworne zmory, nie pozwalając na zdrowy, pełny sen. W wiosce nigdy nie było tak źle. Dopiero w podziemnych pałacach wszystkie te uczucia do niej wracały, przypominając, jak kruche jest życie. W szczególności życie kogoś tak wiekowego jak mistrz magii Oka, profesor Aliop.
Niko podniósł się na cztery łapy, wąchając przestrzeń dookoła nich. Być może coś wyczuł, być może lunatykował. Jego płaski pysk wydawał się dziwnie nierzeczywisty w mroku nocy, zupełnie jakby go tu wcale nie było. A przecież degunica wyraźnie słyszała jego sapanie, czuła ciężar futrzastego ciała na miękkim materacu. Dlaczego więc świadomość podpowiadała jej, że nie jest to nic więcej jak tylko nic nie znaczący cień, który zniknie wraz z pojawieniem się płomienia? Chciała coś wyszeptać do zaufanego oszynka, jednak usta nie odważyły się otworzyć. Niko chyba zrozumiał, co się stało. Przysunął pysk do przyjaciółki i polizał ją w policzek.
Wreszcie coś się ruszyło, powietrze odzyskało dawną formę, kształty w ciemnościach na powrót zaczęły przypominać dobrze znane od dzieciństwa meble. Nie było już obcej celi spowitej w niebezpiecznym mroku. Jej miejsce zajął dom. Aura przestała migotać, uspokoiła się na tyle, że znowu swobodną falą zalewała sypialnię młodej uczennicy. To uczucie było jak kołysanie kołyski dla zrozpaczonej czarodziejki. Nareszcie poczuła się bezpieczna. Bezpieczna na tyle, że pozwoliła w końcu słonym łzom opuścić niebieskie oczy. Mokre krople spłynęły po jej policzkach, zatopiły się w aksamitne włosy, niedbale rozrzucone dookoła głowy. Krótki, zaokrąglony pyszczek wykrzywił grymas wewnętrznego, emocjonalnego bólu.
Sierota obróciła się w łóżku, chowając twarz w poduszce i zaniosła się cichym, tłumionym, jednak wciąż niezwykle męczącym płaczem. Niko przytulił się do jej boku. Tej nocy nie udało jej się ponownie zasnąć.
Następnego dnia nie napomniała nic nauczycielowi o spędzonym koszmarze. Uczęszczała grzecznie na lekcje, wykonywała zadania, spełniała swoje obowiązki domowe. Ogród na dachu pałaców był zalany, ale żadna z grządek ani rabatów nie ucierpiała na tyle, żeby trzeba było ją od zera przekopywać. Zachowanie Venture wcale nie wskazywało, żeby działo się z nią coś złego. Poniekąd ją samą to przerażało, jak dobrze jest w stanie ukrywać wewnętrzny ból, ale przecież nie chciała martwić Aliopa, prawda? Nie mogła sobie pozwolić na stresowania czarodzieja w podeszłym wieku. Nieważne, jak bardzo się o niego bała.
Kiedy ponownie nastały księżycowe ciemności, Venture nawet nie zamykała oczu. Leżała w łóżku, wpatrując się w ukryty w mroku sufit, palcami czuła delikatną strukturę szmacianej lalki, jaką zdążyła na szybko tego dnia uszyć. Chciała coś... przetestować. Sprawdzić. Coś, czego zapewne Aliop by nie pochwalił, bo jedna z zasad magii Oka przecież mówiła, że nie wolno rzucać skomplikowanych zaklęć. Ale czy "Przynieś" mogło być skomplikowane? Rozkaże tylko, co ta lalka ma dokładnie przynieść. Tak jak rozkazywała książkom spalić się na popiół, a nie tylko uszkodzić połowę kartek.
Wybrała odrobinę swojej aury i tak skupioną Cząstkę wepchnęła w małe rękodzieło. Poczuła, jak Cząstka wpija się w materiał, rozlewa po strzępkach zastępujących watę, ostatecznie przybierając kształt lalki. Przedmiot na szczęście był ciepły i miał w sobie martwe życie, więc obdarowywanie go Cząstką nie było tak nieprzyjemne jak w przypadku wczorajszej lampy. Degunica skupiła swoją uwagę na wibrującej aurze zabawki, żeby móc wydać jak najsprawniejsze zaklęcie.
– Przynieś wstążkę – wyszeptała w domniemane ucho lalki.
Ową wstążkę specjalnie zostawiła wcześniej na podłodze, żeby być jak najlepiej przygotowana na nie do końca legalne testy. Zabawka zadrgała, jakby poraził ją prąd. Powoli, niczym żywy trup, podniosła się na nogi, przybierając pozycję deguna. Wykonała pierwszy krok. Potem następny. Potem, coraz sprawniej, podeszła do krawędzi łóżka i po prostu się z niego zrzuciła. Venture ze świstem wciągnęła powietrza, niepewna, dokąd doprowadzą jej nocne zabawy.
Lalka pojawiła się chwilę później, idąc tak swobodnie jak najprawdziwszy degun. Podeszła do leżącej na posadzce wstążki, chwyciła ją w szmaciane łapki bez palców i zaczęła wracać do właścicielki. Oczywiście wstążka wysunęła się spomiędzy kawałków materiału, co nie uszło uwadze kukiełki. Cofnęła się o te kilka kroków, owinęła kolorowy wycinek wokół siebie tak, żeby już więcej nie spadł, po czym ostrożnym krokiem skierowała się z powrotem do łóżka.
Uczy się, dotarło do zszokowanej Tury. Ta lalka, wyposażona w Cząstkę czarodziejki, jest w stanie się uczyć. Może rozwiązywać proste problemy, takie jak uciekający kawałek tkaniny. Dziewczyna uważnie obserwowała, czy zabawce uda się wspiąć z powrotem na łóżko, czy może zatrzyma się pod nim, uzna zadanie za wykonane i opadnie, oddając Cząstkę z powrotem do powietrza.
Po kilku nieokreślonych szurnięciach na ramie łóżka pojawił się cień kukły. Sturlała się po poduszce i samodzielnie doszła do swojej życiodawczyni, wchodząc jej nawet do dłoni. Dopiero wtedy uwięziona część aury została uwolniona.
Venture leżała na boku, przyglądając się lalce. W ciszy myślała nad tym, co właśnie ujrzała, jednocześnie robiąc mentalne notatki. Kusiło ją, żeby przetestować więcej możliwości ożywionej kukiełki, jednak obawiała się, że Niko w końcu się obudzi i zaatakuje samodzielnie chodzącą zabawkę. Wolała sobie zostawić tą sprawę na przyszłe noce. Na razie przytuliła jedną z niewielu zabawek, jakie miała w życiu i nareszcie zasnęła, wciąż rozmyślając nad tym, co udało jej się odkryć na własną rękę, bez pomocy profesora.
(CDN)
Etykiety: Cząstka Siebie
Nowsze posty Starsze posty Strona główna